Nie spodziewali się większej różnicy od tego, co już widzieli. Nie spodziewali się ani nagłej, niemal pionowej wspinaczki, ani przeciskania się przez bardzo wąskie przejście, za którym musieli skakać z niemal trzech metrów w dół. Najbardziej jednak nie spodziewali się wyjścia z tunelu, którym – idąc po pas w lodowatej wodzie – dotarli do platformy zasłanej szczątkami ludzkimi. To zupełnie ich zaskoczyło.
– Leo, co tu się stało, co to za szkielety? – wyszeptała, jakby mogła ich obudzić.
– Nie mam pojęcia. Źle, że wybraliśmy tę drogę. Jak to możliwe, że tamta była taka łatwa, a tu jest tyle pułapek i problemów?
– Też tego nie rozumiem. Przyjrzyj się. Dawno nikt tu nie wchodził. To Hiszpanie z kolonii. Widzisz ich ubranió
– Ich resztki. Widzę. Ciekawe kto i dlaczego ich wykończył – odpowiedział Leo, delikatnie przestępując między szczątkami.
Kathrin przyglądała się ich rzeczom. Sakwy, broń biała, kosze, zapewne z żywnością. Dalej lina, lampy, roztrzaskana czaszka. Jeszcze dalej topór.
– Leo, możesz tu podejść? – spytała półgłosem.
Chłopak podszedł bliżej i spojrzał na topór, który podniosła do góry.
– Co jest? – nie znalazł w nim nic niezwykłego.
– Widzisz te znaki na toporze? Widzisz, jaka solidna robotó – spytała w zachwycie.
– Co z tego? – nadal nie rozumiał, o co jej chodzi.
– Leo! To znaki z drzwi. Ktokolwiek ich zabił, mieszka za tymi drzwiami i chroni tego, co tam jest. I z pewnością nie jest to komnata ze złotem.
– Jednak zabił ich, uważając ich za intruzów. Jeżeli jeszcze ktokolwiek żyłby za tymi drzwiami, to ciebie też uzna za intruza. Niczym nie różnisz się od tych biedaków.
– Może tak, może nie. Ktoś jednak był tam i zapisał to w książce, na tyle fantastycznej, że go spalili za herezje – odpowiedziała podekscytowana. – Coś w tym jest i coraz bardziej chcę to odkryć.
– A ja coraz mniej. Nie chcę skończyć jak ci tutaj – rozejrzał się. – Zastanawia mnie też, że zastano ich tutaj. Nie weszli do wody, choć ma zaledwie metr głębokości.
– Racja. Może za ich czasów poziom był wyższy. My wdrapywaliśmy się na górę. W tamtych czasach ludzie byli bardzo niscy.
– Skąd ten wywód? – spytał niedowierzając.
– Byłam na zamku w Malborku. To zamek wybudowany przez krzyżaków za czasów, w których kościół nawracał mieczem. Były tam sypialnie braciszków i miały łóżka na mężów o wzroście jakiś metr czterdzieści. Pytałam, czy chcieli zaoszczędzić na drewnie, ale odpowiedziano mi, że naprawdę ludzie byli o tyle niżsi od współczesnych. Pomyślałam wówczas, co by się stało, gdybym cofnęła się w czasie i stanęła naprzeciw takiej grupy mężów z mieczami. Wyglądałoby to groteskowo, nie sądzisz? – roześmiała się.
– Tylko do chwili, gdy uznaliby cię za czarownicę i po prostu zabili – odpowiedział jakby w odruchu męskiej solidarności.
– Och, nie masz poczucia humoru – obruszyła się.
– Chodźmy. Zaczynam się obawiać, czy w ogóle stąd wyjdziemy.
– Wyjdziemy. Mam wrażenie, że tu jest zimniej – odparła, zbierając się do wejścia w korytarz.
– Może dlatego, że mamy mokre ubrania – zauważył.
– Masz rację. Musimy się przebrać. Wolałabym to jednak zrobić nieco dalej od tych zwłok.
– Ok, ruszaj. Tylko idź ostrożnie, bo nie wiadomo, co nas tu jeszcze czeka.
Dziewczyna przeszła jakieś pięć metrów, zapaliła większą lampę i, schowawszy się za występem, zaczęła przebierać się w suche ubranie. Leo zrobił dokładnie to samo, po czym zarzucił mokre spodnie na wierzch plecaka z nadzieją, że wyschną gdy tylko wyjdą na zewnątrz. Nie chciał też zamoczyć zawartości plecaka.
Będąc już w suchych rzeczach, kontynuowali marsz w górę. Szli tak trzy, może cztery godziny, aż w końcu poczuli powiew świeżego powietrza. Wiedzieli, że są blisko, choć spodziewali się nieco światła. Korytarze, wcześniej kręte, a tu prowadząc prosto, kierowały ich ku większej jaskini, z której wreszcie widać było wyjście.
Kathrin wyszła pierwsza i natychmiast cofnęła się do wnętrza. Nie była w stanie nic powiedzieć, więc Leo przecisnął się obok niej i wystawił głowę. Była jasna, pogodna noc, a księżyc niemal w pełni oświetlał stromy stok, na którego zboczu był otwór jaskini. Nie było szans na spacer w dół. Mieli przed sobą co najmniej trzydzieści metrów niemal stromego zejścia. Nie było wątpliwości, że miejsce było bezpieczne. Jeśli ktoś nie znał hasła do tamtego wejścia, musiałby się spodziewać czegoś wartościowego, by w ogóle się tu zapuszczać. Góra ta nie była ani najwyższa, by ją chcieć specjalnie zdobywać, ani wyjątkowa pośród otaczających ją innych gór. Ktoś, kto nie przyszedł tu w pełni świadomie, nie przyszedłby tu w ogóle.
Chłopak cofnął się do wejścia i spojrzał na Kathrin bez słowa. Gadanie nie miało tu żadnego sensu, nie wniosłoby nic nowego. Nie mieli też siły na potyczki. Weszli nieco głębiej, zaczęli rozkładać karimaty i wyciągać śpiwory. Dalsze kroki były po prostu tak oczywiste, że nie wymagały nawet spojrzeń. Pierwsze słowa padły dopiero przy goręcej herbacie.
– Mam jeszcze dwa naboje gazowe. Potem pijemy zimną wodę – oznajmił sucho Leo.
– Wspinałeś się kiedyś? – spytała dziewczyna.
– Nie. Raz wspiąłem się na szczyt wieży Eiffla schodami – spojrzał na nią wzrokiem, nie pozostawiającym złudzeń.
– I ja niewiele. To znaczy chodziłam po górach, ale nie wymagało to dużo wspinaczki. Wiesz, szlaki, a w trudniejszych miejscach łańcuchy do przytrzymywania się.
– No to jutro zginiemy lub wrócimy do tamtego wyjścia. Że też dałem się namówić. Kobiety zawsze zwodzą porządnych facetów. Nigdy nie ufaj babie. One rujnują życia. Czemu ja się na to zgodziłem – niemal łkał, nakręcając się coraz bardziej.
– Wiesz, Leo, nie żeń się. Błagam. Żadna tego nie zniesie – zaproponowała, patrząc na niego wzrokiem pełnym powagi, po czym odwróciła się do ściany i dała mu tym samym sygnał, że go już nie słucha i słuchać nie będzie.
Chłopak odwrócił się w swoją stronę ciągle jeszcze mamrocząc, tym razem już po francusku. Wkrótce jednak zasnął jak i Kathrin i spał twardo, podobnie jak ona, aż do rana.
– Co jest? – Leo zerwał się z posłania przerażony.
Kathrin również obudziła się i podniosła, spoglądając w stronę wyjścia.
Na brzegu jaskini stało duże, czarne ptaszysko o łysej głowie i długiej, łysej szyi. Ptak, wyraźnie zaskoczony ich obecnością, robił niemiłosiernie dużo hałasu, licząc, że ich w ten sposób wykurzy tam, skąd przyszli. Niestety przeliczył się, a Kathrin, gdy tylko oprzytomniała, zaczęła potwornie piszczeć. Ptak odleciał wystraszony, Leo zatkał uszy nie mogąc znieść jej pisku, a sama Kathrin przekształciła swój pisk w gromki śmiech.
– Co jest, zwariowałaś? – krzyknął Leo.
– To już dawno ustaliliśmy – śmiała się nadal.
– Co to było za bydle? – spytał.
– Wielki, co? To kondor.
– Na pewno nie sęp? Sępy są łyse.
– No jest pewna różnica – zamyśliła się.
– A czemu zaczęłaś tak wrzeszczeć? – spytał jeszcze poirytowany.
– Bo on wrzeszczał, więc uznałam, że boi się krzyku. Nic innego nie przyszło mi do głowy. Nie podobało mi się jego towarzystwo – odpowiedziała.
– Mnie też nie – ziewnął, uspokajając się. – Czas wstawać i przemyśleć powrót.
– Racja – przyznała i zaczęła zwijać śpiwór. – Wiesz, może zjedzmy, potem owińmy wszystko w śpiwory i karimatę i zrzućmy na dół, zostawiając sobie tylko to, co musimy mieć ze sobą. Liny, kaski, dobre buty.
– To jakieś trzydzieści metrów w dół – zaprotestował.
Kathrin podeszła do krawędzi, położyła się i spojrzała w przepaść.
– I co wypatrzyłaś? – zapytał, przygotowując jedzenie.
– Jest tam sporo występów. Mamy linę o długości około pięciu metrów. Powinno się udać schodzić po trochu. Byle nie padało, bo będzie ślisko.
– Padać nie powinno, choć to góry. Nie ma teraz ani chmurki – wychylił się, by obadać sprawę osobiście.
– Co ty na to? – spytała.
– Nie podoba mi się, ale wracać tam nie mam ochoty, po tym co przeszliśmy – znów wyjrzał.
– Dobrze. Mam nadzieję, że się uda. Zejdzie nam pewnie cały dzień. Nie mamy wprawy i takiej kondycji.
– Hm, ściana nie jest idealnie stroma. Ma dziesięć, może i momentami piętnaście stopni odchylenia od pionu.
– Damy radę – zachęciła go uśmiechem.
Po śniadaniu przygotowali rzeczy do zrzutu. Nie spodziewali się zbyt wiele zastać na dole, ale tak czy inaczej dźwigać tego nie daliby rady. Kathrin otworzyła swoje cudo techniki – jedyną rzecz, jakiej nie chciała zrzucać z trzydziestu metrów, ale mieć na plecach. Wyszukała coś o wiązaniu węzłów. Robiła to już kiedyś, ale od tego czasu minęły lata świetlne. Zależało jaj na tym szczególnym, który jest mocny dopóki jest naciągnięty, a potem, jak się zmniejszy obciążenie, niemal sam się rozwiązuje. Przywiązała linę do zęba skalnego i zeszła pierwsza około czterech metrów w dół. Upewniła się, że jest bezpieczna i że znajdzie się miejsce dla Leo, po czym zawołała, by on też się opuszczał. Węzeł zadziałał i odzyskała linę. Niżej musiała wbić hak w ścianę i ponownie wykonać węzeł. Martwiła się, bo haków miała tylko pięć; nie spodziewała się dłuższej wspinaczki. Na szczęście okazało się, że ostatnie metry nie były już tak strome i że dadzą radę bez liny.
– Kath, ja tu zostaję i umieram. Ręce tak mnie palą. Mam zdartą skórę – Leo padł na ziemię.
– I mnie bolą mimo rękawiczek. Też nie mam siły – padła obok niego.
– Nie ma pieniędzy, które mogą mi to wynagrodzić – niemal załkał, wkładając poranione dłonie między kolana i sycząc z bólu.
– Leo, poszukajmy plecaków. Mam tam apteczkę – wstała i zaczęła rozglądać się dokoła.
Leo również wspiął się na kolana, a z kolan na nogi, choć nie wyprostował się od razu. Spojrzał do góry i zastanowił się nad prawdopodobną trasą plecaków. Spojrzał nieco w lewo i za małą skałką zobaczył krawędź czerwonego stelaża.
– Tam są – wskazał brodą nie wyjmując dłoni spomiędzy kolan.
Kathrin podeszła powoli do wskazanego miejsca i zaczęła się siłować z plecakiem, który najwyraźniej o coś zahaczył. Nie chciała podrzeć śpiwora, więc podeszła bliżej. Gdy uwolniła już oba plecaki, dostała się do wnętrza i wreszcie opatrzyła dłonie swoje i Leo.
– Jakie straty? – spytał.
– Nie wiem. Coś się tam pogruchotało, ale nie mam siły się tym zajmować. Najważniejsze rzeczy mam przy sobie.
– Ok, fair enough. Wszystko mi jedno. Muszę odpocząć. Mam to gdzieś.
– Proszę, proszę. Musimy znaleźć miejsce na nocleg. Odpocznijmy z godzinkę, napijmy się kakao dla energii i idźmy dalej w dół, aż coś znajdziemy.
– Dla mnie ok. Masz świeże mleko? – zażartował.
– Tak, w świeżym proszku. Nie bój się, kakao będzie jak się patrzy. Musimy mieć energię. Możemy bezkarnie wchłonąć czyste węglowodany na mleku.
– Brzmi super – wymamrotał zasypiając.
Kathrin nie miała mu za złe. Sama była potwornie zmęczona. Nie miała ochoty na sen, ale poleżała dłuższą chwilę, a potem okryła Leo śpiworem i poszła robić kakao. Wolała, by był wypoczęty. Mniej wówczas marudził i narzekał, nie było wątpliwości. Leo był malkontentem, a to oznaczało, że trudne chwile czynił jeszcze trudniejszymi. Lepiej więc, by nieco wypoczął, szczególnie, że mieli dobre dwie godziny do zmroku.
Kakao było wyborne i tak potrzebne, jak wymiana baterii. Przejrzeli plecaki, wyjęli rzeczy, które uległy zniszczeniu i spakowali je w jedną torbę, gdyż postanowili nie zostawiać śmieci na stoku, a je zabrać ze sobą. Ograniczenie bagaży i posortowanie rzeczy nie było trudne, szczególnie, że większą ich część stanowiła żywność, a tę po prostu zjedli.
Wracając, Kathrin rozglądała się za owym wejściem, którym weszli wcześniej. Przecież musiało gdzieś tam być. Niestety nic podobnego nie znalazła. Nie nakłaniała Leo do szukania po ciemku. Dla wspólnego bezpieczeństwa zgodziła się rozejrzeć przede wszystkim za miejscem na nocleg. Tym razem znalazł je Leo. Zrobiło to na niej wrażenie, bo nie podejrzewała go o jakikolwiek zmysł praktyczny. Zawsze uważała, że jest produktem miłości nadopiekuńczej matki, która zawsze dbała o to, by syneczek miał wszystko pod noskiem. Skąd więc miał jakąkolwiek samodzielność – stanowiło wielką tajemnicę.
Miejsce było dobre. Osłonięte od wiatru, niestety nie od deszczu, ale miała nadzieję, że taka ochrona tej nocy nie będzie im potrzebna. Naszykowali kolację z pozostałych puszek i przygotowali posłania. Kathrin, zapewne jak i Leo, choć o tym nie rozmawiali, marzyła o ciepłej kąpieli. Włosy i skóra błagały o mydło, a ubrania o proszek do prania. Czuła się tak nieświeżo. Noce były dość zimne i rozsądnie było spać obok siebie, stykając się choćby plecami. Pomagało to utrzymać ciepło. Gdy wszystko było gotowe, Leo zakomunikował krótko, że idzie spać. Wygrzebał stopery z plecaka i włożył do uszu. Gdy Kathrin spojrzała zdziwiona, oznajmił że to ochrona przed robactwem. Uciekając przed rozmową na ten temat, wpakował się do śpiwora i odwrócił w przeciwną stronę.
Kathrin postanowiła nie iść jeszcze spać. Ucieszyła się, że Leo ma stopery. Pozwoliło jej to odejść niedaleko od ogniska by zadzwonić do przyjaciela.
– Kathrin, Kathrin, myślałem że zjem wszystkie swoje paznokcie z nerwów. Czemu nie dzwoniłaś? Coś się stało? – wyrzucił z siebie jednym tchem Warlord.
– Tak i nie. To znaczy nic mi się nie stało, Leo też cały, ale mieliśmy taką przygodę, o której muszę ci opowiedzieć jak tylko wrócę do Londynu, a właśnie tam się wybieram – podobnie jak on, powiedziała na jednym wydechu.
– Mów co się stało! – niemal kipiał z ciekawości.
– Nie mogę przez telefon. Książki nie mamy i wiem, że nie ma jej tutaj.
– Więc pojechałaś na darmo? – spytał zrezygnowany.
– O nie, z całą pewnością nie. Warlord, proszę cię o znalezienie wszystkiego, co jest na temat języka krasnoludów Tolkiena.
– Już nie quenió – roześmiał się delikatnie.
– Wyjaśnię jak dojadę do Londynu – odpowiedziała.
– Nie mogę się doczekać. Tak chcę cię znowu zobaczyć – westchnął i rozmarzył się.
– Jak się czujesz? – spytała z troską, przypomniawszy sobie kondycję przyjaciela.
– Sam już nie wiem, czy coś jeszcze czuję. Żyję dzięki medycynie. Uruchamiam sprzęty pilotem, który pozwala mi nie podnosić rąk. Komputer reaguje na głos i na szczęście zna angielski – zaśmiał się smutno.
– Tak mi przykro, że musisz przejść taką drogę. Może daj spokój z tym szukaniem dla mnie. Znajdę jak wrócę.
– Żartujesz? Dzięki temu, że mam co robić, nie wariuję. Co dokładnie chcesz z tego językó
– Piśmiennictwo, takie oparte na trójkątnych… jakby literach – westchnęła, nie mogąc znaleźć słów. – I jak najpełniejszy słownik. Wiem, że niewiele tam jest, ale może coś posklecam. Odpuść imiona.
– Dlaczego? – zdziwił się.
– Nie podawali obcym swoich prawdziwych imion. Nie użyliby ich tam, gdzie… Nieważne. Nie czuję się bezpiecznie rozmawiając o pewnych sprawach przez telefon.
– Ok. Opowiesz mi dziś, co działo się dalej?
– Pewnie. Niedużo, bo jestem potwornie zmęczona. Schodziliśmy z około trzydziestu metrów w dół po linach. Ściana była niemal pionowa.
– Nie chcę cię męczyć, może więc idź odpocząć – zaproponował.
– Dopiero jadłam kolację. Nie chcę spać z pełnym żołądkiem, dlatego opowiem ci, co było dalej. Skończyliśmy w beznadziejnym momencie, w którym dziewczyna nie wiedziała, co ma począć.
cdn.