– Myślę, że wystarczy na dziś. Zagadałam się i Leo mnie rozstrzela jak tu przyjdzie, a ja nie będę gotowa.
– No chyba kpisz? Nie możesz teraz przerwać – oburzył się.
– Właśnie to da ci do myślenia – roześmiała się.
– A co to za słowa usłyszałó Może chociaż tyle powiesz.
– Nie, kochany. Masz Internet, szukaj.
– Wredna jędza, a już robiła się miła – fuknął.
– Muszę kończyć. Jedziemy do Apachety. Nie mam wiele czasu. Trzymaj się do mojego następnego telefonu. – No muszę. Zostawiłaś mnie w takim momencie – zaśmiał się. – Uważaj na siebie, maleńka. Tam, w górach, nie jest tak bezpiecznie, ale dość stromo.
– Ja też cię kocham, Warlord – uśmiechnęła się. – I potrafię o siebie zadbać.
– Wiem, zawsze potrafiłaś. Pa!
Nie minął kwadrans, a rozległo się pukanie do drzwi.
– Proszę! – zawołała Kathrin z pokoju.
Drzwi otworzyły się i wpadł Leo, rozglądając się dokoła.
– Jeszcze w proszku?! – zawrzeszczał.
– Zaraz będę gotowa. Musiałam pogadać z Warlordem.
– Książkę mu czytałaś czy co, tyle godzin? – złapał się za głowę, rozglądając się dookoła.
– Jakbyś zgadł – zmieszała się i postanowiła nie wtajemniczać go w szczegóły.
– Raz, raz! Musimy się zbierać. Inaczej nie dotrzemy tam przed nocą.
Kathrin energicznie zaczęła składać ostatnie rzeczy do plecaka. Po zakończeniu pakowania stanęła wyprostowana i rozejrzała się dookoła. Zajrzała do łazienki i do szuflad, by upewnić się, że nic nie zostało.
– Możemy iść – ogłosiła z ulgą. Wzięła skórzaną torbę do ręki i przewiesiła przez głowę na skos. Wyciągnęła rękę po plecak, ale Leo ubiegł ją i, mamrocząc coś pod nosem, wyszedł z pokoju i poszedł na parking. Kathrin skierowała się do recepcji, by pokryć koszty i podążyła za nim. Samochód już czekał.
Droga do Apachety nie była uciążliwa. Widoki były piękne, a lekki wiaterek rozwiewał im włosy, gdy tylko znaleźli się na ulicy.
– Co teraz, Indi? – spytał chłopak, rozglądając się dookoła.
– Proponuję przenocować tutaj, w mieście, i zrobić zapasy świeżej żywności. Będziemy też potrzebować sporo świeżej wody, a ja nie wiem jak tam jest. Proponuję kupić muła nim wyruszymy w góry, lub chociaż wynająć – wyłożyła Kathrin.
– Mułó Pogięło cię? – chłopak nie mógł uwierzyć własnym uszom, a gdy tylko dotarły do niego jej słowa, zaczął tarzać się po ziemi ze śmiechu. – Muła! – powtarzał z lubością i ryczał jak podczas jakiegoś strasznego ataku.
Ludzie zaczęli podchodzić i pytać, czy z nim wszystko w porządku. Kathrin stała nad nim poważna, wręcz urażona, i odpowiadała, że biedaczek jest chory, ale te ataki nie są groźne dla zdrowia. Jedna staruszka, podszedłszy bliżej, przypatrzyła mu się i zaryzykowała nawet stwierdzenie, że opętał go zły duch i że w tych stronach wiele jest legend o duchach z gór. Kathrin w przypływie potrzeby zemsty potwierdziła, że to na pewno coś takiego, bo już wcześniej dziwnie się zachowywał. Kobieta zaczęła krzyczeć coś tak szybko i z akcentem, że nawet Kathrin nie mogła zrozumieć. Ludzie zbiegli się i złapawszy go za ręce i nogi spróbowali wyprostować. Leo, o czym się kiedyś nieopatrznie przyznał Kathrin, miał potworne łaskotki. Nie znał niestety hiszpańskiego, więc tym mocniej wił się i wołał po francusku i angielsku, ale prości ludzie go nie rozumieli. Ktoś namalował mu na czole czymś czerwonym znaki i zabawa zaczęła się na dobre. Kathrin wycofała się powoli i z trudem pozostając poważna, patrzyła jak Leo musi cierpieć, gdy jakieś stowarzyszenie emerytów wygania z niego złe duchy. Średnia wieku zaangażowanych w całą akcję wynosiła jakieś sześćdziesiąt parę lat. Ludzie z doświadczeniem w tych sprawach zapewne, bo wiedzieli co robią. W końcu Leo udało się wyrwać i z okrzykami w stylu „zemszczę się” biegł w kierunku poczekalni autobusowej. Kathrin nie wytrzymała. Usiadła na krawężniku i zaczęła się śmiać potwornie, a żeby zachować pozory schowała twarz w dłonie, co wyglądało niemal jak płacz. Staruszkowie zaczęli się rozchodzić. Niektórzy podchodzili do Kathrin by poklepać ją po ramieniu ze współczuciem, a ona – przez zwykły szacunek do tych prostych ludzi nie potrafiąc pokazać twarzy – kiwała tylko głową na znak podziękowania. Ze śmiechu faktycznie się popłakała, więc z czystym sumieniem odkryła twarz, gdy mogła już opanować emocje, i poszła za Leo.
– Nienawidzę cię! – krzyczał rozhisteryzowany Leo. – Mogli mnie tam zabić.
– Nie przesadzaj, wyganiali tylko złego ducha – roześmiała się na wspomnienie.
– Zemszczę się, zobaczysz, zemszczę się jak nic – przymrużył oczy i spojrzał na nią wzrokiem pełnym jadu.
– Nie, Leo, to była zemsta za reakcję na muła – odparła wciąż nieco urażona.
– Mułó Ja ci dam muła. Nigdy żadnego muła nie weźmiemy – zadyszał, stanowczo zaciskając pięści aż do białości.
– Jak chcesz. Musimy wziąć ze 30 kilogramów rzeczy. Mogę załadować je na twoje plecy – Kathrin odpowiedziała nostalgicznie i wyszła na zewnątrz.
Z wnętrza poczekalni dobiegło przeciągłe wycie, podobne do wilka, po czym zapadła cisza. Ludzie popatrzyli po sobie i współczującym wzrokiem na Kathrin. Ona odpowiedziała wzrokiem potwierdzającym swe nieszczęsne położenie.
Po krótkiej chwili podjechało kilka autobusów. Zrobiło się zamieszanie, ludzie wsiadali, pakowali bagaże, kupowali bilety. Powoli zapomniano o incydencie i Leo mógł bezpiecznie opuścić poczekalnianą toaletę.
Tego dnia nie odzywał się do Kathrin zbyt wiele. Znaleźli nocleg w jakimś bezgwiazdkowym hotelu i rozeszli się każde do swojego pokoju. Kathrin nie czuła w ogóle, by miała go za cokolwiek przepraszać. Miał pecha, że trafili na jakąś pielgrzymkę, i tyle. Nic się przecież nie stało.
Ranek obudził ją jaskrawym słońcem. Wstała, przeciągnęła się kilkakrotnie i poszła do łazienki. Po porannym prysznicu ubrała coś na siebie, nie zapominając o grubym swetrze, gdyż poranki w górach potrafią dać się we znaki, po czym zeszła na śniadanie.
Leo już tam był. Nie przywitał się, stąd Kathrin domyśliła się, że nadal jest obrażony. Wzięła coś ze stołu z daniami i ostentacyjnie okazując obojętność usiadła naprzeciwko. Śniadanie upłynęło w ciszy. Na koniec Kathrin zabierając kawę na górę oznajmiła, że spotykają się na dole za pół godziny, bo muszą iść na zakupy. Tak też się stało. Niedaleko od hotelu był mały supermarket. Jedzenie było dziwne i obce. Leo rozpoznał jedynie chleb i coca-colę, ale tej Kathrin nie pozwoliła mu zabrać. Wsadziła za to do kosza zgrzewkę wody niegazowanej oraz butelkę soku zagęszczanego, by w razie braków energetycznych móc napić się czegoś słodkiego. Móc, a nie musieć. Stąd postanowiła wziąć obie rzeczy rozdzielnie. W koszu wylądowało jeszcze sporo konserw, trochę owoców i warzyw oraz słodyczy. Koniecznie gorzka czekolada i kawa, a kawy mieli tu wiele rodzajów i była tania. Sprzedawca zachęcił Kathrin do zakupu mate, z czym trudno się było nie zgodzić. Mate przecież dodaje sporo energii, a i ma wiele witamin. Nie wiadomo dlaczego ta roślina jest tak niedoceniana na zachodzie.
Rzeczy do wspinaczki, łatwo rozkładalne, niemal kieszonkowe namioty, naczynia, noże i pozostały ekwipunek oboje przygotowali jeszcze w Cuzco. Po powrocie do hotelu jasne było, że sami nie dadzą rady wszystkiego unieść. Kathrin spojrzała na załamanego Leo, który przeglądał rzeczy w poszukiwaniu czegoś, co mógłby zostawić. Niestety niczego takiego nie znalazł. Spojrzał na Kathrin i w okno.
– Co proponujesz? – spytał nie patrząc na dziewczynę.
– Moja propozycja padła wczoraj – odparła.
– To idiotyczny pomysł, muł? Jak sobie wyobrażasz mnie z mułem? Gdyby ktoś zobaczył? – Leo powoli zaczął się rozkręcać w samoużalaniu.
– To ty tu sobie pogadaj, a ja pójdę w końcu coś załatwić – rzuciła zdenerwowana i wyszła.
Nie było jej jakieś pół godziny. Gdy przyszła, zabrała jedną torbę i plecak, i znów znikła. Za chwilę ponownie przyszła i zabrała śpiwory, coraz mniej spokojnie patrząc na Leo.
Ten zorientował się, że zwierze już jest i pomógł jej znosić rzeczy, rozglądając się dookoła, czy nie ma w pobliżu jakiegokolwiek Europejczyka. Gdy upewnił się, że jest bezpiecznie, pomógł jej przywiązywać rzeczy do zwierzęcia, dotykając go z taką ostrożnością, jakby to były odchody lub coś równie okropnego. Cały czas mamrotał przy tym coś o porzuceniu tej roboty, że nie po to się urodził i takie tam brednie.
W końcu wyruszyli na szlak. Szczęśliwym trafem w komórce Kathrin był GPS. Komórkę, podobnie jak inne urządzenia, miała naładowaną do pełna; do tego po trzy pełne baterie na zapas. Nie pozwoliłaby sobie na błędy. Chciała jak najszybciej dotrzeć do celu i jak najszybciej wrócić z książką.
Udało im się zatrzymać ciężarówkę jadącą na zachód. Załadowali osła na pakę i usiedli obok. Dojechali tak aż do ruin kamiennych budowli, bodaj Sibayo-Colca, a potem do Iglesia Blanca, białego kościoła o prostokątnym kształcie z dwiema kwadratowymi wieżyczkami od frontu po obu stronach wejścia. Było to miejsce, gdzie musieli rozstać się z transportem kołowym i dalej iść pieszo na północ w kierunku Nevado Mismi, szczytu w pobliżu źródeł Amazonki.
Droga była ciężka i daleka. Przystawali co dwie godziny i jedli lub po prostu odpoczywali patrząc na tarasowe pola uprawne, czyste niebo i ośnieżone szczyty, w których kierunku zmierzali. Kathrin wyciągała kilka razy to komórkę, by ustalić położenie, to elektroniczne notatki, by upewnić się, że to właśnie tam powinni iść.
Ledwie wcisnęli się między Cerro Marcaquilla a Cerro Masita, gdy słońce pochyliło się za pierwszym ze szczytów i zrozumieli, że dalej dziś nie pójdą. Rozłożyli namioty, w nich karimaty i śpiwory. Namioty dokładnie przymocowali szpilkami do podłoża, wbijając je w szczeliny skalne. Nazbierali suchych roślin, patyków i liści, aż uskładał się spory kopiec. Oczywiście liście były najmniej przydatne ze wzglądu na szybkopalność. Dobrze jednak spisywały się gałązki i korzenie, które prócz tego, że się dłużej paliły, rozsiewały przyjemny zapach, którym przesiąkły ubrania.
– No dobra, mistrzu, czas zagotować wodę w menażce. Przyda nam się gorąca herbata – zaproponowała Kathrin.
– Masz na myśli mate? – spytał niechętny nowinkom kulinarnym po całym dniu jedzenia lokalnych konserw.
– Nie, oczywiście nie. Nie spałbyś całą noc. Mam na myśli zwyczajną herbatę z mlekiem – roześmiała się.
– Ach, tak po angielsku? Na cześć Warlordó – spróbował jej dopiec.
– Jeśli tak wolisz… Mnie się to nawet podoba. Brakuje mi go tu. Pomyślałam jednak o tym, że podobno mleko pomaga zasnąć. Stąd taki pomysł – wyznała.
– Ach, zabobony. Medycyna ludów prymitywnych. Wyganianie demonów było, a teraz eliksir na każdą okazję – przygadał.
– Och, męczy mnie to, że jesteś takim malkontentem. Gotuj tę wodę i pij co chcesz. Ja chcę herbatę z mlekiem – wymamrotała niezadowolona i schowała się w namiocie. Leo posłusznie zawiesił menażkę nad ogniem i gdy woda zaczęła bulgotać, wrzucił dwie torebki herbaty. Gdy się zaparzyły, nalał do kubków i zawołał.
– Gdzie masz to mleko?
– To mleko na znachorski eliksir snu jest w prawej kieszeni mojego plecaka – zawołała z namiotu.
– Niech będzie. Doleję tylko dlatego, żeby szybciej wystygła ta herbata, bo chcę iść spać – odpowiedział.
– Nie ma sprawy, nikomu nie powiem, że wierzysz w zabobony.
– Bo nie wierzę! – odburknął.
– Leo, co ty masz w sobie, że tak cię lubię irytować. No, znajduję w tym niewysłowioną przyjemność – wyznała wychodząc w dresie z namiotu.
– Jesteś wredna i to wszystko – odpowiedział.
– Uważaj na sałatę – ostrzegła.
– Jaką sałatę, znowu mnie wkręcasz?
– Nie, ale za tobą stoi wikunia i chce się dobrać do sałaty – odpowiedziała.
– Wi… co? – obrócił się i podskoczył jak oparzony, parząc się przy tym herbatą.
– Wikunio, to Leo! – Kathrin zwróciła się do zwierzęcia.
– Nie mogłaś powiedzieć? Pogięło cię? Skąd to się tu w ogóle wzięło? – zaczął krzyczeć poirytowany, a zwierzę odeszło na bezpieczną odległość i zaczęło mu się przyglądać.
– To śliczne zwierzę. Zobacz jaką ma słodką mordkę i jakie puszyste futerko. Och, przytuliłabym się do niej na noc, gdyby była bardziej oswojona.
– Psychiczna, jesteś porąbana i całkiem chora! – wygarnął jednym tchem czymś w rodzaju krzyczącego szeptu Leo.
– Och, wikunie nie są niebezpieczne, bałabym się raczej węży – podpuszczała Kathrin.
– Tu są węże i teraz mi mówisz? Ja wracam, nie będę tu nocował. Mam już dość. Pakuję się i wracam do Paryża.
Dziewczyna roześmiała się szczerze i zaczęła go uspokajać.
– Daj spokój. Można spotkać tu grzechotniki, ale do ognia nie podpełzną. Są też jaguary, ale je też odstraszy ognisko.
– Mamy dość gałęzi do ranó – spytał cienko.
– Chodź, jeszcze pozbieramy zanim się ściemni, tylko zamknij pojemnik z sałatą – zaproponowała i poszła szukać więcej gałązek.
Noc nie była spokojna. W uszach Leo mnożyły się dźwięki, grzechotki, pomruki. Nie było możliwe, by spał spokojnie. Kathrin udało się zasnąć, choć też starała się być ostrożna. Sama obawiała się, że jakiś wąż może się ukryć pod namiotem, a wówczas wystarczy próba przekręcenia się na drugą stronę, by gad uznał to za atak i przebił materiał namiotu. „Czy naprawdę tu są węże” – pomyślała i nie znalazłszy w głowie odpowiedzi postanowiła się w miarę możliwości nie poruszać.
Rano mgła pokryła okolicę i powiało chłodem. Ognisko wciąż się tliło, co mogło jedynie świadczyć, że Leo całą noc nie spał i dorzucał gałązek. Kathrin pomyślała, że musiał być wykończony. W takim stanie iść dalej było bez sensu. W zasadzie mogli sobie pozwolić na dłuższy odpoczynek, gdyż dzięki wczesnemu położeniu się, Kathrin obudziła się o piątej rano. Miejsce, w którym byli, nie sprzyjało rozleniwieniu.
– Leo, jak spałeś? – spytała.
– Nie spałem – odpowiedział zły i zmęczony.
– Widzę po twoich oczach. Nie mogłam ci jednak nie powiedzieć – zmartwiła się, jednak zaraz podniosła wzrok i dodała: – Mam dla ciebie propozycję. Wypijmy gorącą herbatę i zjedzmy coś ciepłego. Potem pozwolę ci przespać się dwie godziny, a ja będę czuwać. Dopilnuję by nic ci nie groziło. Nie możesz iść w takim stanie.
– Skąd ta dobroć? – spytał podejrzliwie.
– Muszę zadzwonić do Warlorda. Już kilka dni nie mam od niego wieści, a i on się martwi. Potem przejrzę zapiski.
– Jeśli tak, to dla mnie świetna wiadomość. Która tam jest? Północ? Hm! Nastawię wodę i dorzucę do ognia – jakby się ożywił.
– Ok, zrobimy na śniadanie… zobaczmy co tu mamy… Może owsiankę? – zaproponowała.
– Cokolwiek. Może być. Byle szybko – odparł.
– Ok. Daj mi 10 minut – Kathrin poderwała się i zaczęła grzebać w plecaku. Po dwudziestu minutach już jedli, a po kolejnym kwadransie Leo spał jak niemowlę. Tak bardzo tego potrzebował.
Kathrin odeszła kawałek dalej i wyjęła swój satelitarny telefon. Wybrała numer i niecierpliwie czekała na połączenie.
– Kathrin? Bałem się, że nie zadzwonisz. Tak się martwiłem – wykrzyknął jednym tchem Warlord.
– Nie obudziłam cię? – spytała.
– Nie, wyspałem się w dzień. Teraz grozi mi, że nie zasnę do świtu. Chyba przestawił mi się zegar, ale co tam ja. Jak u ciebie? Gdzie jesteś, co się dzieje?
– Jesteśmy dwa dni drogi od celu. Boję się, że nic tam nie znajdziemy. Leo boi się zwierząt, także tych łagodnych, i teraz śpi, bo całą noc czuwał w obawie przed wężami.
– Węże nie są łagodnymi zwierzętami, a o ile wiem, tam żyją jadowite węże. Zupełnie o nich zapomniałem – chłopak sposępniał. – Och, nie powinno cię tam być.
– Warlord, jestem dorosła. Denerwuje mnie, że traktujesz mnie jak niedorozwinięte dziecko – odrzekła poirytowana.
– Przepraszam. Już dobrze. Chciałbym jednak mieć normalne ciało i być tam z tobą. Móc… Ach, nieważne – przerwał, po czy dodał: – Opowiesz mi coś dziś, czy się spieszysz?
– Jak mówiłam, Leo śpi. Mam chwilę by ci kawałek opowiedzieć.
– Cieszę się. Chcę trochę oderwać się od wszystkiego, co ci tam grozi. Mów – ułożył się wygodnie i spojrzał na sufit.
cdn.